loading

Loading...

Ginące zawody – podsumowanie

Ginące zawody – podsumowanie

W sobotę (20 października) w Centrum Informacji Turystycznej będzie miała miejsce projekcja filmu, prezentującego historie łódzkich rzemieślników - przedstawicieli ginących zawodów w Łodzi. Przedpremierowo publikujemy opowieści wybranych bohaterów filmu. Na więcej zapraszamy do CIT o godz. 17. Wstęp wolny.

Szczotkarka, czyścicielka pierza, kaletniczka… – czyli projekt poświęcony ginącym zawodom w Łodzi.

W sobotę (20 października) w Centrum Informacji Turystycznej będzie miała miejsce projekcja filmu, prezentującego historie łódzkich rzemieślników – przedstawicieli ginących zawodów w Łodzi. Przedpremierowo publikujemy opowieści wybranych bohaterów filmu. Na więcej zapraszamy do CIT o godz. 17. Wstęp wolny.

Zofia Filipowicz, szczotkarka z zakładu przy ul. Więckowskiego 1.

Kiedyś były karety, ale pojawiły się samochody. Odkurzacze zastąpiły szczotki. Niedługo nie będą one już miały prawie żadnego zastosowania.

Czy moje szczotki są wyjątkowe? Na pewno są ekologiczne, dobre jakościowo i trwałe. Szczotka do zamiatania może być używana ponad 20 lat, ta przeznaczona do mycia samochodu – kilka. Jeśli wyrzucimy taką szczotkę, już po roku nastąpi jej całkowity rozkład. Co ze szczotkami z tworzyw sztucznych? Zalegają na wysypiskach śmieci przez wiele lat, a ich stylonowe włosie już po 2 miesiącach od zakupu skręca się i nie zbiera dobrze brudu, kurz przykleja się i roznosi.

Szczotki wykonuje w całości sama. Drewniane oprawy zamawiam u jedynego w Polsce stolarza, który wykonuje je specjalnie dla rzemieślników. Rodzaj włosia z którego korzystam uzależniony jest od przeznaczenia szczotki. W wysokich temperaturach sprawdzają się włókna roślinne. Pędzle do golenia wytwarzam ze szczeciny świńskiej lub włosia borsuka. Ucho bydlęce ma świetne zastosowanie w pędzlach artystycznych. Teraz już pędzli do malowania nie produkuję, ale kiedyś… kiedyś produkowaliśmy ich bardzo dużo rodzajów. Dziesiątki tysięcy sztuk rocznie.

Wyrobem szczotek zajmuję się od 51 lat. Dobrze wspominam czasy, kiedy zatrudniałam pracowników, a zakład wypełniony był ludźmi. Produkowaliśmy bardzo duże ilości szczotek, a zamówienia ograniczone były wyłącznie kwotą, w której każdy rzemieślnik musiał się zmieścić. Na przykład w latach 70-tych można było wykonać obrót w wysokości miliona złotych. Na ulicy Więckowskiego było nas, pracujących w prywatnych zakładach, o wiele więcej. Pamiętam kaletnika, szewca, krawca i pana szyjącego krawaty. Ci, którzy prowadzą działalność najdłużej, przetrwali do dziś.

W zakładzie pracuję sama. Nie szkolę nowych pracowników. Jeśli zamknę – nikt nie przejmie po mnie interesu. Szczotki nie są już tak potrzebne, jak kiedyś. Nastąpił postęp technologiczny i należy ten fakt zaakceptować. Za kilkanaście, kilkadziesiąt lat szczotka nie będzie miała już prawie żadnego zastosowania.

Jarosław Wojdak, grawer z zakładu przy ul. Piotrkowskiej 122

W grawerowaniu najpiękniejsze jest to, że pracuję na emocjach. Mrożę czas, a moja praca zwykle jest doceniana po latach. Niemal każdy z nas ma predyspozycje do nostalgii i lubi powspominać.

Pamiętam dedykację, którą niedawno grawerowałem dla dziewczyny. Chciała dać swojemu chłopakowi, właścicielowi nowego samochodu, brelok z napisem „Zwolnij. Poszalejemy w łóżku”. Najczęściej jednak dedykacje są klasyczne. Młodzi ludzie przychodzą i zastanawiają się, czy ta myśl jest odpowiednia. I tak siedzą u mnie w rogu pracowni na fotelu, na który ich odsyłam, aby się zastanowili chwile, po czym zazwyczaj mówię: „Słuchajcie, proste, banalne, ale jakże cieple – kocham cię – załatwia całą sprawę”. To absolutnie wystarczające i chwytające za serce. Większość rozmyślań kończy się na tym sformowaniu i jest to najbardziej typowa dedykacja.

Najpiękniejsze jest to, że pracuję na emocjach. Mrożę czas, a moja praca zwykle jest doceniana po latach, bo niemal każdy z nas ma predyspozycje do nostalgii i lubi powspominać. Przychodzą do mnie klienci i pokazują przedmioty, które grawerowałem 30 lat temu. Mają je do dziś. Przedmiot bez dedykacji jest przedmiotem jakich wiele, natomiast z dedykacją – ma podpis i staje się wartościowy. Pozostaje z właścicielem do końca jego dni, a nawet jest przekazywany z pokolenia na pokolenie.

Jestem grawerem ręcznym. Korzystanie nowinek technologicznych spowodowałoby, że stałbym się jednym z wielu, a na tym absolutnie mi nie zależy. Nauka zawodu to bardzo żmudny proces. Trzeba wygrawerować przysłowiowe milion liter, żeby milion pierwsza wyszła dobrze. Nie można nauczyć się tego za pomocą aplikacji czy na trzymiesięcznym kursie. To praca przy mistrzu. Moim był Romuald Dab, przedwojenny grawer z nieprawdopodobną zdolnością pracy w stali.

Pracuję już w zawodzie 36 lat i planuję to robić, dopóki moje ręce będą miały kontakt z oczami i głową. Niby zawsze graweruje się literki, czy to mniejsze czy większe, ale jednak za każdym razem jest to grawerowanie innej treści, na nieco innej powierzchni, w związku z czym nie nudzę się.

Co jest najpiękniejsze w moim zawodzie? Gdyby powiększyć i rzucić na ścianę wygrawerowany napis, okaże się, że składa się z krzywych liter, które na przedmiocie wyglądają na idealnie równie. Ta sama litera będzie za każdym razem zupełnie inna, jak liście na drzewie – nie znajdziemy dwóch identycznych. Dokładnie tak samo jest literami w ręcznym grawerowaniu.

Marianna Barankiewicz, szycie kołder i pranie puchu oraz pierza z zakładu przy ul. Zielonej 20.

Pamiętam studenta, który przyniósł starą kołdrę po babci. Zniszczony materiał zastąpiłam nowym, a pióra wyczyściłam. Chłopak odciął kawałek ze starej tkaniny i wziął na pamiątkę. To właśnie przez sentyment przychodzą do mnie klienci.

Te osoby widzą wartość sentymentalną w rzeczach, które przynoszą. Starsi szyją kołdry dla wnuków i prawnuków, młodsi przerabiają pierzyny i poduszki po rodzicach i dziadkach. Ostatnio szyłam becik dla niemowlaka, który był wyjątkowym zmarzlakiem, a nie mógł spać na piórach. Stworzyłam dla niego poduchę z trawy morskiej i wełny. Innym razem zgłosiła się do mnie klientka, która cierpiała na chroniczną bezsenność i bóle głowy. Nie pomagały profilowane poduszki ani żadne inne rozwiązania. Zaczęła sypiać dobrze na tradycyjnej puchowej poduszce.

Pierzyna po babci jest naturalna. Kiedyś nie było innych produktów, niż te, które samemu się sobie wyprodukowało. Korzystano z tego, co było dostępne, czyli pierza – gęsiego lub kaczego. Obecnie możemy wybierać w ofertach. Ceny są atrakcyjne, ale warto zastanowić się, co znajduje się w środku. Nierzadko jest tam mieszanka piór z włóknem syntetycznych i kulką silikonową. Za dobrą jakość trzeba zapłacić, dlatego warto regenerować kołdry, które mamy w domu. Zadbane pióro ma żywotność około 50 lat, tak więc można przerobić kołdrę nawet do trzech razy. Jej kondycja zależy oczywiście od sposobu użytkowania. Należy często wietrzyć pościel, unikać przechowywania jej w wilgoci. Do prania najlepiej oddawać co kilka lat. Jak to się robi? Na sucho, za pomocą specjalnej maszyny, której bęben jest podgrzewany do wysokiej temperatury, a pod jej wpływem kurz oddziela się od piór.

Najdroższe kołdry wykonuję z puchu, który jest wyjątkowo miękki i lekki. By uszyć puchową kołdrę należy wyskubać około … 50 gęsi. Czemu tak dużo? Ponieważ puch znajduje się wyłącznie na ich podbrzuszu. Tańsze są kołdry z wypełnieniem z piór – całych lub dartych. Niezależnie z jakiego materiału wykonuję kołdry – najlepszy surowiec uzyskuje się z ptaków hodowlanych w gospodarstwie domowym. Są one zadbane i naturalnie odżywiane. Nie każdy jednak lubi ciepło pierzyny, która grzeje wyjątkowo mocno. Dla tych osób alternatywę stanowią kołdry wełniane. Są chłodniejsze i wchłaniają wilgoć w trakcie snu.

Prowadzę zakład od 28 lat. Uszyłam ok. tysiąca kołder, poduszek i jaśków. Kiedyś w Łodzi było około 10 podobnych miejsc. Teraz zostały już tylko trzy.

Krystyna Warda, kaletniczka z zakładu przy ul. Mielczarskiego 7.

Wszystko zaczęło się, gdy razem z siostrą odwiedziłam wielobranżową szkołę zawodową. Było to miejsce kształcenia kaletników, zegarmistrzów, szewców. Moją uwagę przykuły torebki, wystawione w szkolnej gablotce, własnoręcznie wykonane przez uczniów. Już wtedy wiedziałam, że zostanę kaletnikiem.

Szyciem i naprawą toreb zajmuję się od 50 lat. I nie żałuję, bo bardzo lubię swój zawód. Zanim jednak zostałam kaletnikiem musiałam przejść długą drogę. W ramach egzaminu mistrzowskiego musiałam wykonać samodzielnie, od podstaw, torbę. Uszyłam damską torebkę z pomarańczowego skaju. Co ciekawe teraz ten materiał wraca do łask. Ważne, że po zakończeniu edukacji miałam zapewnioną posadę w zakładzie galanteryjnym, w spółdzielni Karola Świerczewskiego na ulicy Strykowskiej 2. Tam zajmowałam się różnymi etapami tworzenia toreb: smarowaniem klejem, szyciem. Później w latach 80. pracowałam w zakładzie usługowym. Punkt dzieliłam z krawcem i plandekarzem. To były złote czasy w biznesie. Kiedy ludzie przychodzili do szewca, aby uszyć sobie płaszcz, zostawiali przy okazji u mnie torby. W pewnym momencie trzeba było zrezygnować ze względu na stan zdrowia moich kolegów. Przeniosłam się już sama, na Mielczarskiego 7 i tu pracuję do dzisiaj.

Przy naprawie i szyciu toreb ważny jest gust, wyczucie stylu i kreatywność. Niektóre naprawy wymagają dużej wyobraźni. Często się zdarza, że klienci przychodzą do mnie, odsyłani z zakładu do zakładu słysząc, że naprawa jest niemożliwa. Zazwyczaj dzieje się tak ze względu na brak odpowiednich maszyn w tych punktach. A ja posiadam stuletnią maszynę do szycia, którą można zrobić niemal wszystko. Największym wyzwaniem jest dla mnie odrestaurowywanie „babcinych” torebek. To świetnie wykonane wyroby, które są delikatne i trzeba się z nimi niezwykle ostrożnie obchodzić. Czuję się jakbym dawała nowe życie tym produktom. Jestem jak lekarz torebek.

Wywiady z rzemieślnikami powstały w ramach projektu „MŁodzi szukają Mistrzów”. Zadanie zostało zrealizowane dzięki dofinansowaniu z budżetu Miasta Łodzi. Patronat nad wydarzeniem objęła również łódzka Izba Rzemieślnicza.